Cezary Pazura dzierży sztandar wysoko i walczy z gów…

Teoretycznie każdy ma prawo do wygłaszania poglądów, jakiekolwiek by one nie były. W praktyce społecznej wolność słowa ma jednak swoje granice: wypowiadanie nie każdego poglądu jest dozwolone. Gdybym na przykład w swoim tekście gloryfikował Hitlera i faszyzm, musiałbym się liczyć z sankcjami. Gdybym zaczął szydzić z religii, prawdopodobnie zainteresowałby się mną spec od sekt R. Nowak, a w ślad za nim prokuratura. Granice między tym, co wolno, a czego nie wolno publicznie mówić (i robić) są często bardzo nieostre, dlatego do kwestii ewentualnej kary za przekroczenie granic wolności słowa należy podchodzić bardzo ostrożnie. Można się też zastanawiać, czy pewne przepisy prawa karnego w tym względzie są w ogóle potrzebne.

W Polsce albowiem często traktuje się ten problem zbyt rygorystycznie i „zaborczo”, próbując skazać sądownie (najczęściej w wyniku donosów vel doniesień) rzekomych przestępców z błahych, często nadzwyczaj głupich powodów, na przykład gdy znana piosenkarka powie publicznie, że „bardziej wierzy w dinozaury niż w Biblię”, bo – jej zdaniem – „ciężko wierzyć w coś, co spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła”, albo gdy jacyś kabareciści żartują na temat bąków puszczanych przez papieża (papież ex definitione jest wolny od gazów). Czekam na dzień, w którym grupie przedszkolaków i ich rodziców wytoczy się sprawę karną za to, że w piaskownicy bawili się w zabawę polegająca na parodiowaniu mszy świętej. Pośmiertnie należałoby poniekąd skazać biskupa Ignacego Krasickiego za pewne fragmenty „Monachomachii”. Niemniej przeto jednak w Polsce najpodlejsi hejterzy, działający anonimowo, mogą czuć się bezpiecznie, jak u pana Boga za piecem, bez względu na to, co piszą.

Aktor (niegdyś niezły) Cezary Pazura powiada w wywiadzie na temat leczniczej marihuany i powtarza na FB: „Sztandar walki z tym gów*** będę niósł wysoko.” Gwoli ścisłości, „gów..” to dla Paury nie tylko lecznicza marihuana, ale wszystkie narkotyki i dopalacze. Pozostaje do zbadania, czy według aktora „gów…” są czy nie są alkohol i tytoń.

Otóż można by się zastanowić, czy aktor Pazura, wyraźnie przekraczając swoją wypowiedzią granice dobrego smaku i taktu, wykurzywszy  ze swego bogatego wnętrza zwyczajną, ludzką wrażliwość i empatię, a poniekąd także chęć minimalnego pomyślunku, nie przekroczył swoją wypowiedzią granic wolności słowa. Bo dla potwornie schorowanych dzieci i ich rodziców, gdy wszelkie inne środki lecznicze zawiodły, marihuana lecznicza jest czymś cenniejszym od złota, cenniejszym nawet od hostii. Za zdobycie paru gram specyfiku dla cierpiących bliskich ludzi gotowi są ryzykować karę więzienia, skądinąd państwo chętnie ich do ciupy wsadza. Można by się zastanowić, czy przypadkiem Pazura nie obraził pewnych konkretnych ludzi, „zrównując” ich z „ćpunami” lub jakąś hołotą. Zrobiłem rozróżnienie między „ćpunami” i „jakąś hołotą”, bo dla mnie ocena jakiegokolwiek „ćpuna” (a więc także człowieka) nie jest sprawą prostą, lecz na pewno do najszkodliwszej hołoty bez wahania zaliczę tysiące dilerów, którzy śmieją się w kułak z prawa i z policji w sytuacji, gdy w karze się ludzi za posiadanie okruszka marihuany, za to dilerzy trzymają się wolno i krzepko.

Pazura w swoich „społecznych” moralistycznych monologach tej akurat sprawy nie poruszył, chciałbym jednak wiedzieć, jak się zapatruje na działalność doktora z CZD, który leczniczą marihuaną zaczął skutecznie leczyć dzieci i którego za wierność przysiędze Hipokratesa ukarali jego przełożeni?

Czy dla aktora Pazury jest to lekarz, który dzieci „gów…” leczy? Jeśli w ukochanym przez Pazurę, przywoływanym za wzór Singapurze istnieje drakońskie prawo antynarkotykowe, to – idąc tokiem „myślenia” Pazury – naszego doktora od marihuany trzeba by chyba na dożywocie skazać, bo w Polsce, niestety, nie można nikogo skazać na karę śmierci.

Oczywiście C. Pazura ma prawo być wrogiem wszelkich, ale to wszelkich narkotyków i dopalaczy, z marihuaną włącznie. I ma prawo swój pogląd głosić. Zgadzam się z Pazurą, że – generalnie – narkotyki to zło. Jednak istnienie zła bywa czasem o tyle uzasadnione, że poprzez zło lepiej rozumiemy dobro, a ponadto zło może także mieć swoje dobre strony. Nie od dzisiaj wiadomo, że niektóre straszliwe trucizny, w odpowiednich dawkach, leczą. Nawet na ciężkiego katza (zło) czasem przydaje się klin w postaci zła (wódki, piwa), zatem zdarza się nierzadko, że zło złem można zwalczać, jednak nie będę się tu bawił w rozważania na temat „mniejszego” i „większego” zła ani jakieś teodyceje.

Trzeba jednak zauważyć, że dyplomowani lekarze pewnych specjalności przepisują, także tu, w Polsce, ciężko chorym i cierpiącym opiaty, morfinę, czyli narkotyki i bynajmniej nie przekraczają granic prawa. Lekarstwa takie są ściśle reglamentowane. Czy można ich terapię skwitować słowami: „leczą gów…”? Nie jestem znawcą i specjalistą w temacie, staram się unikać arbitralnych tez. Owszem śledzę dyskusje na temat marihuany i narkotyków (również jako chory, potencjalnie i nie bez powodu zainteresowany) i czytam, że marihuana jest w pewnych przypadkach (ból) bardzo skuteczna, a nie tak szkodliwa jak opiaty, już nie wspominając o „zwykłych” środkach. Wiem, że stosowane przez lata nienarkotyczne środki przeciwbólowe skutecznie potrafią rozwalić organizm, od wątroby i nerek poczynając.

Jakie więc istnieje logiczne uzasadnienie dla tezy Pazury, że trzeba zabronić ludziom cierpiącym stosowania „tego gów..”, czyli leczniczej marihuany? Albo opiatów? Uzasadnienie naukowe, medyczne? Obawiam się, że takiego nie ma. Argumentem jest dla Pazury specyficznie pojmowana „moralność”, moralność rozmijająca się z poważną etyką, także etyką chrześcijańską. W takich, jak Pazury, wyborach „moralnych” tak naprawdę nie chodzi o dobro ludzi, lecz niby moralna teza służy wyłącznie autopromocji jej głosiciela. Pazura nie przepada za celebrytami, sam jednak używa typowo celebryckiego „chwytu”.

W swoich wywodach i argumentacji aktor dotyka kwestii alkoholu i alkoholizmu, o tytoniu chyba zapomniał. Mówi o nieszczęściach powodowanych w Polsce przez alkohol: „Przez całe życie słyszę tylko o tym, że ktoś kogoś pobił, ktoś kogoś zabił, bo był pijany. I tylko rekordy w tę stronę. Bądźmy rekordzistami w normalności, w tym, że w naszym kraju będziemy czyści. Tym się powinniśmy chlubić, a nie tym, że w naszym kraju będzie można w każdym kiosku kupić narkotyk, to jest jakaś głupota.”

No tak, alkohol jest przyczyną wielu nieszczęść, to nie ulega wątpliwości. Podobnie jak tytoń i papierosy. I de facto powodują ogromne straty społeczne, ekonomiczne, dające się mierzyć w dziesiątkach miliardów złotych (straty w ludziach, w produkcji, straty materialne w wypadkach na drogach i in., koszty leczenia, zasiłków, pogrzebów etc.). Jednak Pazura zupełnie milczy w kwestii, że politykę alkoholową i tytoniową państwa (nie tylko państwa polskiego) charakteryzuje monstrualna hipokryzja.

Oczywiście byłoby korzystne dla obywateli i państwa wyeliminowanie wszystkich strat spowodowanych używaniem i nadużywaniem przez obywateli alkoholu i tytoniu, jednak musiałoby to oznaczać wprowadzenie absolutnej prohibicji i jej absolutnie konsekwentnego przestrzegania, co jest rzeczą niemożliwą, bo od kiedy na tej planecie pojawili się ludzie, od kiedy zaczęli tworzyć zręby kultury, człowiek zawsze i z różnych powodów szukał jakichś środków odurzających i oszałamiających, częstokroć tendencje te przyjmowały wymiar paradygmatu, stylu kulturowego, obrzędowo-religijnego, były więc poniekąd obowiązkowe dla wszystkich członków grup społecznych. Co by nie powiedzieć o rytualnej funkcji wina w obrzędach chrześcijańskich, to nie ukryjemy faktu, że nawet wśród księży jest duży procent osobników nadużywających alkoholu, może nawet więcej niż w innych zawodach.

Zatem cała ta „polityka” państwowa odnośnie alkoholu i papierosów polega na wyciszaniu w publicznym dialogu pewnych niewygodnych prawd, poczynając od tej, że alkohol i tytoń to jedne z najważniejszych towarów przyczyniających się do wzrostu PKB. Podwyższając systematycznie akcyzy (m. in. pod naciskiem Unii), państwo udaje, że ogranicza w ten sposób konsumpcję używek, dba o zdrowie obywateli, że prowadzi szeroką profilaktykę. W istocie, z perspektywy ministra skarbu i interesów państwa, jest polityką bardzo nieroztropną to stałe podwyższanie akcyzy, bo ludzie przerzucają się na tańsze używki z przemytu i państwo traci ogromne sumy. W wypadku marihuany i narkotyków ogromne sumy pieniędzy są własnością różnych gangów i mafii, a nie państwa. Pomijam takie „drobiazgi”, jak masowe zatrucia alkoholem skażonym i koszty leczenia smakoszy wyrobów spryskiwaczopodobnych, denaturowatych i metylowych.

Podnoszenie akcyzy stało się tak znaczące, że najprawdopodobniej państwo dzisiaj bardzo żałuje, że wykonywało nadgorliwie zalecenia Unii i chętnie, jak mniemam, akcyzy by obniżyło, bo paradoksalnie, przy coraz wyższej akcyzie państwo coraz mniej zarabia na podstawowych używkach, więcej miliardów złotych wpływa nie do państwowej kiesy, a do kieszeni gangsterów i przemytników lub pokątnych fabrykantów wódki. Czyż nie jest hipokryzją, że ekonomiści rozdzierają szaty z tego powodu, iż Polacy piją coraz mniej wódki, że „obsunęli się” w konsumpcji piwa z zaszczytnego trzeciego na szóste miejsce na świecie? To niemal dokładnie taka hipokryzja, jaka towarzyszy uzasadnianiu potrzeby monopolu na gry hazardowe przez państwo. Uzależnionych od hazardu przybywa (jest to problem nie tylko ich, ale ich rodzin czy pracodawców), tymczasem państwo w sposób obłudny, poprzez zmasowane zabiegi reklamowe, rozkręca zamiłowanie do hazardu w narodzie, a tanie i duże pieniądze, mimo rozmaitych „ograniczeń”, płyną do skarbca strumieniami.

Hipokryzja państwa jest często wręcz porażająca. Nie wolno reklamować wódy w telewizji w ogóle i piwa przed godziną 20.00. Nie można też w ogóle reklamować cydru, co jest paradoksem, bo dobry cydr jest zdrowszy od wódy i piwa. Zastanówmy się, dlaczego tak się dzieje, zwłaszcza gdy Rosja nałożyła embargo na polskie jabłka, że nie można reklamować cydru, zachęcać ludzi dorosłych do sięgania po cydr? W wyniku troski o zdrowie obywateli? Bynajmniej. Czy to wszystko jest normalne? Bynajmniej.

Tymczasem Pazura ględzi o jakiejś „normalności” i „czystości” Polaków w jednej zwłaszcza dziedzinie. No cóż, jednym z naszych narodowych kompleksów jest kompleks dziewictwa. Niechby może Pazura posłem został, jakiś komitet obywatelski założył i zaczął walczyć o pewne ważkie sprawy z państwem, pozostawiając niektóre „gów..” w spokoju. Jest o co walczyć. Także o „normalność”, może tylko nieco inaczej pojmowaną.

Przypomina mi się, że Pazura przed laty występował w wielu (niezłych) filmach i serialach, w których wóda strumieniami się lała, prochów i panienek różnych też nie brakowało, jak i łamania przykazań boskich było pod dostatkiem, więc aktor Pazura chyba nie powinien więcej w takich produkcjach występować, a te stare filmy z Pazurą należałoby skasować, żeby nie gorszyły młodych. Jak czystość, to czystość.

Pragnę zaznaczyć, że nie wypowiadam się jako admirator wolnego dostępu do narkotyków, w tym marihuany. Jestem jednak zdania, że ludzie ciężko chorzy, nieuleczalnie chorzy, walczący z niewyobrażalnym bólem, nie tylko przecież dzieci, powinni mieć prawo do leczenia wszelkimi skutecznymi lekami i specyfikami. Jeśli lekarz powie człowiekowi (jego rodzinie), którego już nie wytrzymuje bólu w nieuleczalnej chorobie, że nie przepisze mu opiatów lub marihuany, bo może to mu (pacjentowi) zaszkodzić, to jest to sytuacja groteskowa i nieludzka zarazem, jednak w Polsce nadzwyczaj częsta. Człowiek ma prawo, także w sytuacjach granicznych, do człowieczeństwa i godności. Jeśli może mu to zapewnić narkotyk, bo inne środki zawodzą, ma święte prawo do użycia narkotyku.

Pazura zaś, w swojej „antygówn…..” konkwiście, pragnąłby także tępić i karać babcie i matki, które na uśmierzenie bólu zęba proponują posmarowanie go mocnym czystym spirytusem. Czy, zdaniem Pazury, należy potępić papieża Franciszka, gdyż ten pielgrzymując do Peru, przyjął dar w postaci liści koki?

Życzę Pazurze zdrowia, ale nie jest powiedziane, że nigdy nie znajdzie się on (lub ktoś mu bliski) w sytuacji, gdy będzie skomlał o narkotyczny środek uśmierzający ból. Błagał  o „to gów..”.

Tymczasem mamy taką sytuację. Zaczęła się w naszym kraju toczyć poważniejsza dyskusja o marihuanie, nawet wśród polityków pojawia się coraz więcej głosów rozsądnych, powstają projekty ustaw, jedna PiS-owska posła Jakiego. I świetnie, że tak jest. Natomiast, o czym zupełnie się nie mówi, mimo wielu kampanii antybólowych i dyskusji, lekarze skąpią ciężko chorym pacjentom nie tylko dozwolonych opiatów, ale i innych nowoczesnych środków przeciwbólowych. Nie bez powodu poradnie przeciwbólowe kojarzą mi się przede wszystkim a akupunkturą. Nie jestem jej wrogiem, ale… Obiecano kobietom, że na życzenie (!) będą rodzić w znieczuleniu. Kilka dni temu jakiś lekarz, profesor, obwieścił w telewizji, że nie ma tak dobrze. I nie będzie. Naprawdę nie mogę zrozumieć, skąd u lekarzy w Polsce tyle aprobaty dla cudzego bólu.


Bardzo często myślę o Polakach jako o narodzie, czasem daję temu wyraz w swoich zapiskach. Im więcej tych obserwacji i przemyśleń, tym bliższy jestem poglądu, że Polacy to naród niedefiniowalny. Kiedyś postawiłem nawet pytanie, czy Polacy w ogóle stanowią naród? Niby tak: język, tradycja, kultura, terytorium. Lecz de facto spoiwa brak, nie czuć głębszego ducha wspólnoty.

My, Polacy, nie jesteśmy albowiem w miarę stabilną i przewidywalną trzydziestokilkumilionową grupą ludzi, których łączy wspólnota myślenia w tych podstawowych sprawach i wspólnota podejmowanych istotnych działań. Niby potrafimy łączyć się solidarnie w pewnych wyjątkowych dziejowych sytuacjach, jednak i to jest dla mnie iluzoryczne, bo łączymy się po tylko, aby się jeszcze bardziej podzielić i skłócić. „Solidarność” 1980 przyczyniła się niewątpliwie do upadku komunizmu, lecz pod każdym względem ta „Solidarność” to była jedna wielka iluzja. Dzieje III RP pokazują, że wartości zwanej solidarnością (międzyludzką) w Polsce nie ceni się za bardzo.

My, Polacy, jesteśmy jakimś niebywałym konglomeratem cech i zachowań najprzeróżniejszych i najdziwniejszych, wzajemnie sprzecznych, niekoherentnych, nieprzystawalnych, niekontabilnych, łączących „wysokie”, przeciętne i „niskie”, „piękne” i „szpetne”, autentyczne i fałszywe, uczciwe i nieuczciwe, wielkomiejskie i opłotkowe, szlachetne, wzniosłe i trywialne, prawdziwe i zakłamane, odważne i tchórzliwe etc. Najprawdziwszy i najlepszy (moim zdaniem) serial, jaki powstał o Polakach po przemianie ustrojowej, to serial pt. „Kiepscy”.

Tacy jesteśmy: kiepscy, na ogół trywialni i na dodatek zakompleksieni, co stanowi zabójczo wredną mieszankę, gnój, w którym się taplamy się na co dzień na własne życzenie i zachowujemy jak troglodyci pretendujący do wielkości. Potrafimy zbudować rzeczy piękne, przyciągające obcych – chyba tylko po to, aby zaraz obwieszczać światu, że żyjemy w ruinie. Potrafimy tworzyć ważkie duchowe i materialne wartości po to, aby je natychmiast opluć. Z lubością największą lubimy opluwać się wzajemnie, to jest nasz narodowy codzienny śmigus-dyngus, sport narodowy. Z mojej perspektywy, to, co w nas dobre, twórcze, wartościowe, to ciągle jedynie wyjątki potwierdzające ponurą i cuchnącą regułę.

Przy czym uwaga: podziały partyjne Polaków na „dwie części” (typu „platformersi” v. „PiS-owcy”) są podziałami  w gruncie rzeczy fałszywymi i mało istotnymi. Te podziały i pęknięcia w obrębie społeczeństwa i narodu zaznaczają się w różnych kierunkach, na różnych płaszczyznach życia społecznego, w różnych jego tkankach, często kompletnie bez sensu. To są jakieś polskie quasi-kwanty i wolne postszlacheckie elektrony wobec tajemnicy których bezradna jest nauka. Dlatego – uważam – klasyczne metody badania społeczeństw wypracowane na gruncie antropologii, socjologii i psychologii są w stosunku do społeczeństwa polskiego nieskuteczne. W Polsce nawet niewinny artykuł o serze opublikowany na jakimś portalu może się stać powodem obrzydliwego hejtu. Tu trzeba by zupełnie nowej dyscypliny, jakiejś „polakologii stosowanej”.

Niby podobnie rzecz ma się z innymi narodami (kłaniam się Bognie), ale w naszym wypadku nie ma żadnych wartości i rzeczy, wokół których społeczeństwo mogłoby się zjednoczyć solidarnie i bronić ich (dumnie) przed światem.

Bez względu na to, czy plemię Ików opisane przez Turnbulla w latach 60’ ( pogranicze Ugandy, Sudanu i Kenii) istniało czy jest to fikcja antropologiczna, Polacy kojarzą mi się, też przecież Polakowi, właśnie z Ikami.

Skąd u Polaków tyle bezinteresownej nienawiści i zawiści? Dążenia do wojenek i podziałów? Niezgody w żadnej kwestii? Potrzeby destrukcji? Megalomanii i ksenofobii? Nie wiem, doprawdy nie wiem, ale gdybym musiał podać jakąś odpowiedź, to rzekłbym, iż to wszystko w dużej mierze jest wynikiem i przejawem wielkiego narodowego zakompleksienia i zawiści, resentymentów, które mają także wymiar indywidualny. Nie idzie mi w jakiejś dziedzinie? Nie, wówczas na ogół nie analizuję przyczyn moich porażek, niefartu, nie szukam i nie wprowadzam w życie środków naprawczych, lecz zwalam winę na innych lub los i szukam rekompensaty w hejcie czy prowokujących wystąpieniach i deklaracjach (typu: „Ja, XYZ, będę walczył z tym gów…”, „Ja. XYZ niosę sztandar…”). Jest to pewien sposób (bardzo iluzoryczny i zawodny) autoreklamy, desperacka próba „dowartościowania się”. „Ja, XYZ, [w przeciwieństwie do innych osób] jestem niezłomny.”

Lecz to nie wszystko. Są takie ważkie – z punktu widzenia kondycji społecznej, duchowego zdrowia narodu – tematy, co do których Polacy prawdopodobnie nigdy nie osiągną zgody, consensusu, tym samym ciągle nadwyrężając społeczną tkankę: potencjalne wartościowe sposoby myślenia, zdrowe siły i dążenia społeczeństwa, ba, pewne aspiracje narodowe. To może być Smoleńsk, to może być stosunek do Rosjan i Ukraińców, Niemiec, ale to może też być konwencja o przemocy, związki partnerskie, gender, rola kobiety, aborcja, in vitro, tożsamość płci. Rzecz jasna, nie zapominam, że kością niezgody polskiej jest od wieków Żyd, cyklista, mason, stosunek do narodowej historii, powstanie takie czy inne, czarny imigrant i ubój rytualny.

Można by rzec, chodzi o pryncypia, także imponderabilia. Jednak nie zapominam, że Polakom może chodzić równie dobrze o ser, kaszę, stawianie parawanów, pomników i budowanie okopów na plaży w Łebie (tojemoje) oraz różnych innych okopów św. Trójcy, o czarną końcówkę banana, brud u sąsiada, o kochanków sąsiadki, kreta ryjącego w ogródku, samochód szefa, wygląd prezenterki TV i tysiąc innych rzeczy. Polacy, swoiści analfabeci, w praktyce nie odróżniają wzniosłego od trywialnego, czarnego od białego, dobrego od złego, są za to największymi moralistami na świecie. Aspirują do przodownictwa, zadowalając się ostatnimi miejscami w podstawowych dziedzinach. Drużyna X aspirująca do LM gra kolejny mecz, reprezentując poziom żałosny, trzecioligowy i przegrywa, niezrażeni komentatorzy zachwycają się polskim graczem Y z tej drużyny, o którego podobno bije się cała Europa. Polacy są niezdolni do uczciwej, obiektywnej samooceny. Stu na stu kierowców polskich powie, że są znakomitymi (bez zarzutu) kierowcami. Obiektywna ocena wykaże, że może pięciu na stu jeździ dobrze. Problem w tym, że większości nie da się w żaden sposób przekonać, że nie mają racji.

Jednocześnie mamy niebywałą zdolność do ukrywania naszych przywar i grzechów, żonglując najrozmaitszymi eufemizmami. Polacy i „ułańska fantazja”, „dusza człowiek”, „ofiara pomyłki sądowej”, „dziecko szczęścia”, świnia, ale „dobry katolik”.

Nasze nieszczęście narodowe z przełomu wieków XX i XXI polega na tym, w Polsce można praktycznie wszystko wytłumaczyć (zinterpretować) odwołaniem do nauk Jana Pawła II, nauk „naszego papieża”, a więc zaaprobować cokolwiek lub obalić (zniszczyć) cokolwiek „w imię” tych rzekomych nauk. W szeroko pojmowanej sferze życia społecznego, od kultury i sztuki poczynając. Żyjemy w „kraju naszego papieża”, zatem wszystko w tym kraju musi mieć związek z osobą i naukami JP II. Jeśli pewne siły polityczne (partie) nie pretendują do sprawowania „rządu dusz”, to istnieją inne siły, które dbają o wymuszanie egzekutywy takiego rządu lub dążą do sprawowania rządu nad duszami, nie bojąc się przy tym przywoływać odpowiednio uduchowionej, ezoterycznej symboliki. Włącznie z liczbą …44. I swoistym sposobem „beatyfikacji” nowego prezydenta RP, „pontyfikowaniem” jego prezydentury.

Gdyby zebrać myśli, cytaty, fragmenty wypowiedzi, jakie pojawiały się w Sejmie i w Senacie, w części mediów, w rozmaitych instytucjach w związku z dyskusją o aborcji, związkach partnerskich, in vitro, konwencji o przemocy, konwencji dotyczącej tożsamości płci, to byłby to materiał na ogromną księgę porażającej głupoty narodowej Polaków, a jej rdzeń byłby dziełem polskich elit: hierarchów kościelnych, posłów, senatorów, polityków, naukowców (sic), czasem artystów i innych aktorów.

Zebrane w tej księdze cytaty świadczyłyby nie tylko o nieposzanowaniu przez ich autorów podstawowych zasad rozumu i intelektu, ale pokazałyby ogrom niewrażliwości na los drugiego człowieka, braku społecznej empatii, swoistego okrucieństwa, cynizmu etc. Bo otóż pewni ludzie, w imię pewnej ideologii, uzurpują sobie prawo do zarządzania cudzym życiem i cudzymi sumieniami. A taki niby drobiazg, jak stosunek do leczniczej marihuany pokazuje, z jakim stopniem dehumanizacji elit mamy do czynienia. Tym bardziej, że owe elity powołują się nieustannie na Dekalog i tzw. wartości. No i w ferworze dyskusji na ogół zawsze przywołują nauki „naszego papieża”. Tymczasem jest tak, że scheda po spuściźnie JP II – po jego naukach interpretowanych w specyficzny, tendencyjny sposób przez elity, o których mowa – stała się naszym balastem narodowym; pod pewnymi względami jesteśmy niby w XXI wieku, ale zakotwiczeni jakby w odległej, zapyziałej, prowincjonalnej i strasznej przeszłości. Paradoks polega i na tym, że mało kto z tych samozwańczych i narzucających się dzisiejszych naszych „nauczycieli wartości” czytał pisma Jana Pawła II.

Wszystko to jest o wiele bardziej złożone. Bo trzeba wziąć poprawkę na fakt, że hierarchowie Kościoła swoimi słowami i czynami coraz bardziej przepoczwarzają, karykaturalizują pojęcie religii (i samą religię) w Polsce i nie chodzi tylko o to, że wytworzyli coś w rodzaju „schizmy od papieża Franciszka”, że upolitycznili i nadal upolityczniają Kościół. Nie sposób nie zauważyć, że spore odłamy społeczeństwa z kolei jakby domagają się „ureligijnienia” partii i osób politycznych, co pokazała dobrze inauguracja prezydentury A. Dudy. W tym momencie zgadzam się z prof. Środą.

Kiedy rozum usypia, budzą się demony. Stara ta prawda potwierdza się i w naszych warunkach. Hierarchowie chwytają za miecze i wznoszą się na poziom wyższy, grożąc niepokornym politykom odcięciem od komunii świętej, od Kościoła. Część ludu – ze swoimi prorokami, jak Pawłowicz, Kurski czy Terlikowski – dokonuje parareligijnych rytuałów i domaga się błogosławieństw i cudów od prezydenta-papieża. Wraca pod Pałac krzyż smoleński, wyciąga się sztandary do walki. W upalnym powietrzu czuć ducha św. Inkwizycji. Korespondenci zagraniczni w Polsce mówią, że na to, na co pozwalają sobie polscy hierarchowie, nigdy nie pozwoliliby sobie hierarchowie irlandzcy czy hiszpańscy.

Czy pojawią się stosy?

Mimo wszystko staram się być optymistą. Coraz częściej zdarza się, że ludzie wychodzą tłumnie z mszy świętej, gdy ksiądz zaczyna „politykować”. Szeregowi księżą organizują mszę dla prezydenta Komorowskiego i przepraszają za wyskoki swoich przełożonych. Na szczęście hierarchowie nie wyczerpują istoty Kościoła.

Michał Waliński

9 sierpnia 2015 roku

Informacje o Michał Waliński

b. folklorysta, b. belfer, b. organizator, b. redaktor, b. wydawca, b. niemowlę, b. turysta; kochał wiele, kochał wielu, kocha wiele, kocha wielu; czasem świnia, czasem dobry człowiek, czyli świnia, ale dobry człowiek (prawie Gogol); żyje po przygodzie z rakiem (diagnoza lipiec 2009 r.) i konsekwencjami tej przygody; śledzi, analizuje i komentuje obyczajowość współczesnych Polaków; czasem uderza w klawisze filozoficzne, czasem w ironiczne, czasem liryczne, rzadziej epickie; lubi gotować, lubi fotografować; lubi czytać i pisać, lubi kino, filmy i teatr (od dawna za względu na okoliczności tylko w TV); lubi surrealizm w sztuce i w ogóle, a więc i polskość; lubi van Steena, Rembrandta, słomkowy kapelusz damy Rubensa, Schielego, impresjonistów, kobiety w swobodnych pozach w malarstwie Tintoretta; kocha M.; kocha miesięcznik "Odra", czyta regularnie "Politykę" i "Wyborczą"; ulubione radia: Dwójka i radia internetowe z muzyką klasyczną, jazzem, fado, flamenco i piosenkę literacką; lubi radio TOK FM, chociaz po godzinie czuje sie ogłuszony nadmiarem sygnałów dźwiękowych i "głosowych"; wierzy w koincydencję etyki i estetyki oraz królewnę Śnieżkę; ateistyczny agnostyk, może agnostyczny ateista; lubi słuchać
Ten wpis został opublikowany w kategorii marihuana lecznicza i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

3 odpowiedzi na „Cezary Pazura dzierży sztandar wysoko i walczy z gów…

  1. Napisałeś Michale (nie bez racji) coś, co można by napisać o każdej innej nacji.

    My, [ludzie], jesteśmy jakimś niebywałym konglomeratem cech i zachowań najprzeróżniejszych i najdziwniejszych, wzajemnie sprzecznych, niekoherentnych, nieprzystawalnych, niekontabilnych, łączących „wysokie”, przeciętne i „niskie”, „piękne” i „szpetne”, autentyczne i fałszywe, uczciwe i nieuczciwe, wielkomiejskie i opłotkowe, szlachetne, wzniosłe i trywialne, prawdziwe i zakłamane, odważne i tchórzliwe etc.

    Do serialu “Kiepscy”odnieść się nie potrafię, bo go nie oglądałam. Mam za to bardziej wiarygodne, bo przeżyte “w realu” emigracyjne doświadczenie nielubianej (lubianą pomijam) polskości we mnie. Dopirero w żywej konfrontacji innymi kulturowo – ani lepszymi, ani gorszymi – nacjami rozpoznaje się własny “charakter narodowy”, którego nie da się wykorzenić, można jedynie poskromić jego dominujące i/lub niepożądane tendencje. Miejmy nadzieję, że wymusi to postępująca globalizacja.

    Polubienie

    • Bogno, masz dużo racji, ja jednak sądzę, że istnieją spore różnice charakterologiczne, mentalnościowe między narodami. Biorę pod uwagę fakt, że nasze oceny są często zakłócone filtrem stereotypów. Np. Niemcy są w zasadzie inni niż opisują to stereotypy i …autostereotypy. Może i dlatego, że stali się w ostatnich dekadach społeczeństwem wielokulturowym. A tacy Czesi, wydawać by się mogło, najbliżsi nam Słowianie – różnią się zasadniczo od nas, i to w kwestiach zasadniczych (religia, stosunek do tradycji, historii, pragmatyzm, zdrowe myślenie …zdroworozsądkowe itd.).
      Może nie potrafię widzenia przeze mnie pewnych spraw dokładniej i jaśniej wyrazić. Ale ten dziwaczny konglomerat różnych cech, do którego nawiązujesz, w wypadku Polaków tak się układa, że jako naród/społeczeństwo zdecydowanie tracimy w pewnych dziedzinach. Mam na uwadze sprawy najważniejsze, od gospodarki poczynając. Brak nam właśnie pragmatyzmu, umiejętności planowania na przynajmniej dekadę-dwie naprzód i żelaznej, ponadpartyjnej konsekwencji w realizacji celów, umiejętności myślenia strategicznego. W tych starszych demokracjach, poczynając od Ameryki, istnieją w kluczowych dla państwa sprawach jakieś konsensusy ponad/pozapartyjne. U nas nie do pomyślenia jest, żeby jakiś Duda skorzystał z doświadczenia jakiegoś Komorowskiego. Pogardzani przez nas (po cichu) Słowacy odbierają nam istotne inwestycje, a nasi ministrowie dowodzą, że to „wynik naszej gospodarczej „mądrości”. Myślenie o Polsce to u nas myślenie o powstaniu warszawskim i Smoleńsku i – najważniejsze – tzw. polityka historyczna. A nie: edukacja, nauka, służba zdrowia, innowacyjność w gospodarce. Paradoksalnie, jest rozwój, ale rozwój Polski odbywa się przez kłótliwość, wojenki. Mnie przeraża najbardziej myślenie o wszystkim w kategoriach partyjniackich i kumoterskich. Że Polska to nie jest – niestety – wspólna sprawa. Toż o wiele lepiej traktują swoją ojczyzną wyszydzani przez Polaków Rosjanie!
      Przykro mi to mówić, ale uogólniając, Polaka widzę jako człowieka bez właściwości, za to z wielkim megalomańskim ego, „moralnego” niedouczonego i nie czytającego książek i pism hipokrytę i wiecznego cwaniaczka.
      Bynajmniej nie jestem zwolennikiem poglądu, że „Polska jest w ruinie”. Doceniam wiele rzeczy, osiągnięć, ale pamiętam, że bez pieniędzy z Unii w większości by ich nie było, a te pieniądze w dużej części wydajemy fatalnie. Mamy stały wzrost gospodarczy? Tak, głównie dzięki umiejętnościom handlowym (żyłce) Polaków. Te umiejętności podkreślam bez specjalnej ironii, aczkolwiek zauważę, że nie handlujemy polskimi Samsungami, Apple’ami, Tatrami, Google’ami, inaczej mówiąc nie sprzedajemy polskiej myśli technicznej i technologicznej. Ratują nas jabłka i gruszki oraz towary z polskich montowni. Swoją drogą, pominąwszy tragiczną nieraz historię, w jakimś sensie jesteśmy narodem szczęściarzy.
      Jeszcze jednej rzeczy nie potrafię zrozumieć: dlaczego w naszej polityce społecznej jest tak mało empatii, pierwiastka humanistycznego, ludzkich odruchów?

      Polubione przez 1 osoba

    • … ja jednak sądzę, że istnieją spore różnice charakterologiczne, mentalnościowe między narodami. Biorę pod uwagę fakt, że nasze oceny są często zakłócone filtrem stereotypów.

      Ja też tak sądzę, Michale, a co więcej sama jestem tego przykładem (na szczęście tylko dla siebie i może najbliższych). I nie chodzi mi o stereotypy (“Polak-katolik”, “Polak potrafi” “polskie piekiełko” itp.), lecz o pewne wspólne wszystkim Polakom “geny (a raczej Dawkinsowe memy) polskości”, których owe stereotypy są bardziej lub mniej trafną karykaturą. Doskonale pokazał to Gombrowicz, zwłaszcza w auto-karykaturowych “Dziennikach”.
      Interesującym dla mnie (bo teologicznym) wyjaśnieniem/opisem problemu są sufickie typy enneagramowe (z grubsza odpowiadające chrześcijańskim “grzechom głównym”), rozumiane jako wrodzony/zadany potencjał duchowego wzrostu (bądź – niestety częściej – regresu). Niektórzy współcześni propagatorzy tej “mistycznej” metody formacyjnej mówią o narodowych (arche)typach (vide naprędce znaleziony link). http://www.taraka.pl/enneagram_cienia

      Polubienie

Dodaj komentarz