Religijność ludowa. A propos polemiki Marii Bogdy z Bronisławem Wildsteinem

1 listopada 2011 był dniem szczególnym, data kojarzy się będzie nie tylko ze świętem Wszystkich Świętych, ale także z bohaterskim wyczynem kapitana Boeinga lecącego ze Stanów Tadeusza Wrony, który z powodzeniem, ratując 230 osób znajdujących się na jego pokładzie, wylądował na Okęciu na brzuchu samolotu. Rzecz jasna, trzeba podkreślić, o czym w pierwszym odruchu media jakby zapomniały, znakomitą współpracę kapitana z drugim pilotem i załogą samolotu, a nade wszystko w pełni profesjonalną robotę, jaką wykonało kilkaset osób ze służb ratowniczych i policji na lotnisku i „wokół”. W niczym to nie umniejsza mistrzostwa pilota 767 Wrony, stanowiąc przy tym godny kultywowania wzór postawy zawodowej.
Rzecz jasna, nie byłaby Polska Polską, gdyby prawie natychmiast nie pojawiły się głosy „malkontentów” i zawistników w rodzaju: piloci zapomnieli włączyć przycisk elektryczny wyzwalający podwozie, powinni byli zawrócić na lotnisko, z którego startowali i in. …

W nawale informacji dotyczących mniej typowego niż zwykle, ale przewidzianego w instrukcjach i szkoleniach dla pilotów Boeingów lądowania, umknęła jedna istotna informacja: otóż na pokładzie 767 leciał m. in. zakonnik ojciec Piotr Chyła wracający z Nowego Jorku. Niby nic szczególnego, lecz redemptorysta wiózł ze sobą relikwie beatyfikowanego Jana Pawła II, był to podobno kosmyk włosów, i , jak w rozmowie z mediami przyznał, „całą podróż zawierzył Janowi Pawłowi II i właśnie za jego wstawiennictwem modlił się, kiedy załoga samolotu podała wiadomość o awarii maszyny.”

http://niewiarygodne.pl/kat,1017181,opage,3,title,Udane-ladowanie-na-Okeciu-bylo-cudem-Na-pokladzie-Boeinga-znajdowaly-sie-relikwie-Jana-Pawla-II,wid,13956512,wiadomosc.html?smgajticaid=6d661
Przypuszczam, że w kraju, w którym od wieków istnieje duże zapotrzebowanie na cuda, informacja o ingerencji sił wyższych w wydarzenia na pokładzie lądującego na brzuchu samolotu przebije się do wyobraźni zbiorowej, ulegnie procesowi mitologizacji, oderwie się od realiów, a miejsce, w którym przechowuje się kosmyk, stanie się celem pielgrzymek, beatyfikowany zaś, już jako święty, stanie się patronem podróżujących Lotem.

Piszę te słowa bez cienia jakiejkolwiek ironii, podróżującym różnymi środkami lokomocji i per pedes życzę jak najlepiej.

Zainteresowała mnie natomiast polemika Marii Bogdy na jej blogu (Cuius regio, eius religio…moje zapiski nieortodoksyjne http://nieortodoksyjnie.blog.onet.pl/) ze znanym specjalistą od jednej listy Bronisławem Wildsteinem. Ten ostatni na swoim z kolei blogu (Niepoprawne) zaatakował „intelektualistów” (np. z kręgu „Tygodnika Powszechnego”) którzy z pogardą i obrzydzeniem wyrażają się o „powierzchownym”, „płytkim” katolicyzmie ludowym, subtelnie analizują Mouniera i Niebuhra i wcale nie cieszą ich pełne kościoły. Wildstein broni mamroczące godzinki babinki i innych „prostaczków” przed intelektualną zarazą, III RP i „palikociarnią”. Sam staje się przy okazji, niezbyt zresztą subtelnym, piewcą płytkości umysłowej oraz ignorancji, i bynajmniej nie o te babinki chodzi.

Maria Bogda bardzo słusznie zarzuca twórcy słynnej listy, że „zdaje się nie rozumieć różnicy między religijnością ludową i religijną ignorancją”.

Pisze: „Religijność ludowa jest katafatyczną (wyobrażeniową) i paradoksy teologii negatywnej (apofatycznej) nie są dla niej istotne, podobnie jak dogmatyczne dyskusje teologów. Głębia tej religijności polega na autentycznym przeżywaniu rytuału, symbolu czy liturgicznego gestu, któremu może, ale nie musi towarzyszyć intelektualna refleksja. I na ogół nie towarzyszy – bowiem angażuje się tu ludzka uczuciowość, a nie spekulatywna racjonalność. Do takiej religijności odwoływał się Jezus, mówiąc: …jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. (Mt. 18:3)

Natomiast religijną ignorancję – i utrzymywanie w niej wierzących – wytykał arcykapłanom i faryzeuszom na każdym kroku, nazywając ich ślepymi przewodnikami ślepych (Mat. 15:14, 23:16, Luk. 6;39, J. 9:40-41).”

Z tego względu, puentuje Maria Bogda, istotna jest rzetelna katecheza, zawierająca elementarną wiedzę o praktykowanej religii, tym bardziej że katechetyczny kaganek oświaty trafił już dawno do szkół i przedszkoli.

Nic dodać, nic ująć. Obawiam się jednak, że takowa katecheza, a więc i bardziej w jej duchu oświeceni religijnie uczniowie, to cel w najbliższej perspektywie niemożliwy do zrealizowania, zatem w świadomości całych rzesz Polaków katolików utrwalać się będzie pojęcie Trójcy św. w składzie: Matka Boska, św. Józef i Jan Paweł II. Chociaż… Matkę Boską zaczyna już zastępować Madonna (piosenkarka), może zatem się zdarzyć, że św. Józefa zastąpi jakaś ikona kultury masowej, np. MacGyver, wszakże też rzemieślnik i bicoleur. Pośmiertna kariera Jana Pawła II, postaci zikonizowanej aż do bólu (pomnikomania i obrazomania, ogromna sfera kiczu religijnego i pamiątkarskiego, sterowany umiejętnie przez krakowskiego kardynała kult papieskich relikwii) przybiera nieraz horrendalne kształty.

Z badań naukowych, także podejmowanych przez przedstawicieli katolickich ośrodków naukowych, socjologów z tytułem ks. profesora lub doktora, wynika niewesoła prawda dotycząca wiedzy religijnej ludzi deklarujących się jako katolicy, a tych mamy podobno aż 95%. Znaczny procent z tych 95. to katolicy niepraktykujący lub – tak to określę – katolicy „okazjonalni”. Można oczywiście pytać, jak się ma sporadyczne lub okazjonalne praktykowanie do zwyczajnej uczciwości w wierze, dekalogu, tolerowanie tej sytuacji wydaje się być jednym z przejawów hipokryzji aprobowanej powszechnie przez naród i kler.

Przeciętny polski katolik raczej nie sięga zbyt często do „Katechizmu KK”. Poziom znajomości Biblii i elementarnej umiejętności czytania jej („chociażby” jako tekstu kultury) charakteryzujący uczniów trafiających do szkoły średniej jest więcej niż mizerny, co zauważa każdy polonista. Obawiam się, że nawet i książeczka do nabożeństwa jest dzisiaj reliktowym i niekoniecznym rekwizytem ludzi odwiedzających kościoły i bynajmniej nie służy do lektury. Księża natomiast odwiecznym zwyczajem rozdają dzieciom i komu popadnie święte obrazki.

Inna sprawa, że uczniowie, zwłaszcza poszukujący, zadający istotne pytania dotyczące świata, człowieka, Boga, bardzo szybko zniechęcają się do katechezy w szkolnym wydaniu, czyli katechezy mocno utwierdzonej w tradycji polskiego katolicyzmu ludowego, w której argumenty „ikoniczno-sensualno-emocjonalne” dominują i trudno by w tym wypadku mówić o jakichkolwiek próbach zintelektualizowania dyskursu szkolnego katechety ze szkolnymi owieczkami. Z badań prof. J. Baniaka wynika, że 80% uczniów nie widzi miejsca dla katechezy w szkole, wielu młodych wolałby solidną porcję wiedzy religioznawczej.

Nie sposób in extenso winić młodzież za niewiedzę w sprawach stricte religijnych (mówimy o katolikach), jeśli określony typ „bezrefleksyjnego myślenia” o wierze i praktykach religijnych wynieśli z domu, przejęli od rodziców i dziadków (siła tradycji) i takąż samą wizją religii i religijności dysponują katecheci, bo olbrzymia większość z nich to na pewno nie są uczniowie Życińskich, Obirków czy Gadaczów. Czytanie, sięganie do źródeł, szukanie odpowiedzi na istotne pytania np. w teologii lub filozofii nie jest bynajmniej utrwaloną cechą rodzimego katolicyzmu; inna sprawa, że w społeczeństwie polskim w zatrważającym stopniu rośnie procent wtórnych analfabetów w ogóle, czemu przysłużyły się w dużym stopniu kilkunastoletnie reformy szkolnictwa.

Tu – mała anegdotka. Prawdziwa. Wychodziłem niegdyś z pokoju nauczycielskiego, równo z dzwonkiem i obowiązkowym dziennikiem pod pachą, na lekcję języka polskiego albo filozofii, nie pamiętam. Niespodzianie zagabnął mnie młodziutki i bardzo sympatyczny, ale autentycznie czymś przestraszony ksiądz. Prosił o błyskawiczną, „w paru słowach” (!) konsultację dotyczącą kwestii wspomnianej …Trójcy św. – jak otóż pojęcie to uczniom jasno i klarownie wytłumaczyć, pytał z trwogą widoczną na twarzy. Wytrącony nieco z równowagi, bo idąc na lekcję, sam na ogół jasności umysłowej usilnie pożądałem, odburknąłem, że o ile mi wiadomo, kwestii Trójcy św. nikt dotąd w pełni jasno, zasadnie i ostetcznie nie wyłożył, ale widząc pełne wiary we mnie spojrzenie młodego pedagoga, zacząłem jakieś tropy koledze podsuwać. Szczęśliwie, kilka dni wcześniej poszukiwałem w uczonych księgach, co św. Augustyn o kobiecie i ludzkiej seksualności sądził, i przy okazji natknąłem się na jego wywody o podstawowym dogmacie katolickim, zacząłem więc coś tam mówić o augustyńskim kluczu psychologicznym do rozumienia pojęcia, o Trójcy św. jako pewnym typie relacji (jedność myślenia, mówienia i pragnienia; pamięci, rozumu i woli), zasugerowałem punkt wyjścia od Plotyna (Jedno, umysł i dusza świata) i ksiądz pomknął na swoją katechezę, ja zaś na swoją.

Niestety mimo że bardzo chciałem, nie zdążyłem już wyznać koledze, że z Augustyna bardziej niż próby eksplikacji dogmatu podobają mi się kazania, w których głosił, iż w pełni zasadne jest rozkoszowanie się „cudami natury, muzyką, kwiatami, zapachami, dobrym żarciem i uściskami małżeńskimi”, że w niebie znajdą się ostatecznie także kobiety, wbrew przekonaniom niektórych, że wszyscy zmartwychwstaną w ciałach wyłącznie męskich. Pocieszyłem się, że z nas dwóch tylko ja mogę bez konfliktów z własnym sumieniem przykazanie Augustyna realizować, a swoim uczniom zrobiłem kartkówkę z oświecenia.

Koniec anegdoty. Wracam do Wildsteina i kwestii religijności ludowej.

Ma Pani świętą rację, droga Mario Bogdo, odsyłając szkolnych katechetów do uczonych ksiąg. Zastanawiam się jednak, dlaczego znakomita ich większość wyedukowana jest tak fatalnie, że nie potrafi przyciągnąć młodzieży szkolnej do swojego przedmiotu? Ewentualny obskurantyzm w kwestii kluczowej, a więc znajomości swojej własnej religii, nie mnie oceniać. Ignorancja w sprawach teologicznych, od wielkiej średniowiecznej teologii poczynając. Filozoficznych. Podstawowe niedostatki w wiedzy psychologicznej. No i na koniec rzecz rudymentarna: brak obligatoryjnego przygotowania pedagogicznego. Oczywiście, zdarzają się wyjątki, pamiętam młodego księdza, który jako jeden z nielicznych katechetów nie stawiał uczniom z góry na dół ocen celujących na świadectwie, wymagał, wielu uczniów go ceniło, jednak po roku zesłania katechetycznego pojechał na studia doktoranckie do Rzymu i do szkoły pewnie już nie wrócił.

Olbrzymia większość katechetów, odwołuję się do własnych obserwacji, postrzega epizod katechetyczny przede wszystkim jako etap w karierze, np. w drodze do probostwa. Skądinąd, są oni traktowani przez swoich przełożonych jak żołnierze frontowi, rzucani na różne newralgiczne posterunki, i dlatego żaden z nich nie zagrzeje dłużej miejsca w szkole i nawet gdyby bardzo się starał, nie oswoi się z pryncypiami i rudymentami pedagogicznymi. Ksiądz poszukujący, myślący samodzielnie nie jest z punktu widzenia przełożonych dobrym księdzem.

To wszystko nie usprawiedliwia w żadnym wypadku „wielebnego nieuctwa”, niechęci do samokształcenia, podnoszenia własnych kwalifikacji, a więc świadomej czy nieuświadamianej aprobaty ignorancji. Przeciętny nauczyciel w odróżnieniu od przeciętnego katechety szkolnego ma dzisiaj na swoim koncie kilka lub kilkanaście kursów zawodowych, pedagogicznych, komputerowych, studiów podyplomowych i innych…

Jest jednak coś, co sprzyja przejawom „ignorancji religijnej” i piszę to z rozdartym sercem: siła tradycji, a konkretnie siła, z jaką na społeczne postawy wobec religii oddziałują nadal, w dobie komputerów i cyfryzacji, fenomenalnych osiągnięć nauki, stare, historyczne formy rodzimej kultury religijnej w wersji chłopskiej. Wyprowadzone poza właściwy sobie historyczny kontekst (struktura dawnej wsi polskiej), sprowadzone od dawna do postaci stosunkowo luźnego zbioru pewnych stereotypów, w sposób inercyjny regulują zachowania i sposoby myślenia o wierze milionów Polaków.

Zauważmy, że dla większości polskich rodzin Wigilia i Boże Narodzenie to uroczyste momenty (bo już chyba nie święta), w których zdecydowanie zwycięża forma, prawie bez udziału treści, a Wielkanoc w cyklu świątecznym odgrywa rolę drugorzędną. Przykładów można by podać bez liku. Prymat formy wymusza bezrefleksyjność. Ilu katolików polskich tak naprawdę wie, jaka jest istota eucharystyczna święta Bożego Ciała?

Historyczną postać kultury religijnej polskiego ludu opisał w znakomitym studium z 1938 roku wielki polski socjolog Stefan Czarnowski (por. „Kultura religijna wiejskiego ludu polskiego”) i jest to praca do dzisiaj godna największej uwagi. Czarnowski rysuje zasadnicze cechy kultury religijnej, której „ostateczny” kształt uformował się tak naprawdę w wieku XIX, a jej znakomitą literacką egzemplifikację stanowią Reymontowscy „Chłopi” – powieść ukończona w 1908 roku.

Wiek XX, zwłaszcza po roku 1945, to w Polsce okres nieustannych migracji i transformacji społecznych, czas wielkiej polskiej wędrówki ludów ze wsi i przysiółków do miast przemysłowych. Wiele ze współczesnych miejskich enklaw to de facto wieś przeniesiona do miejskich blokowisk, z niektórymi charakterystycznymi zwyczajami i obyczajami (wyrwanymi z właściwego kontekstu). Dla wielu z tych emigrantów asymilacja w mieście wiązała się z drastyczną decyzją zerwania z własnymi kulturowymi korzeniami, a więc rodzajem zdrady wobec miejsca urodzenia, własnej rodziny, obyczaju. O ile jednak łatwiej przychodziła asymilacja do „typowo miejskich” zachowań w sferze świeckiej, o tyle do miast „przeniosły się” liczne formy zachowaniowe charakterystyczne dla wiejskiej kultury religijnej (dodajmy, że dawny lud miejski tworzył jej nieco inna wersję, aprobując np. w przeciwieństwie do bardziej pragmatycznej wsi kult relikwii).

Również i w tym wypadku znakomite literackie egzemplifikacje zachodzących przed II wojną światową i w okresie PRL procesów społecznych dają w swojej twórczości pisarze tworzący tzw. nurt ludowy w prozie – dzisiaj (po okresie krytycznoliterackich nagonek na ten nurt z powodów czysto politycznych) nagradzani – jak Myśliwski i Pilot – najbardziej liczącymi się nagrodami literackimi.

Nie sposób w tym miejscu wymieniać dominujące i najbardziej nawet charakterystyczne cechy kultury religijnej wiejskiej, artykuły Czarnowskiego w przeciwieństwie do współczesnej drętwej mowy naukowej czyta się znakomicie, odsyłam więc zainteresowanych. Kultura owa to piękny i bardzo bogaty fragment polskiej tradycji w ogóle, swoim dawnym kształcie rozdział już dawno zamknięty, aczkolwiek folkloryści i antropolodzy kultury mogą nadal śledzić i opisywać jej formy reliktowe.

Niewątpliwie ten nieistniejący już de facto typ kultury zdominował model polskiego katolicyzmu i ciągle wywiera wpływ na zachowania religijne Polaków za sprawą przejętych z tradycji stereotypowych wyobrażeń. Nic lepiej nie konserwuje pewnych form zachowaniowych od stereotypów, przy czym pod pojęciem zachowania należy rozumieć także sposoby myślenia.

Rozważając te sprawy, pamiętajmy jednak o istotnym zastrzeżeniu S. Czarnowskiego w pierwszym zdaniu artykułu: „Kultura religijna danej zbiorowości nie jest tym samym, co wyznawana przez nią religia.” („Dzieła”, Warszawa 1956, t. 1, s. 88.)

Co do tego nie ma wątpliwości. Ale – można wyciągnąć i taki wniosek z tekstu uczonego – kultura religijna polskiego ludu wiejskiego, a więc twór niegdyś zdecydowanie chłopski (z pewnymi wpływami obcymi, np. szlacheckimi, z pewnym bagażem rodzimej pogańskiej tradycji), w znaczącym stopniu „zastępowała” samą religię i jej istotę. Przeżycia stricte metafizyczne, numenowe, sakralne były tu w rzeczy samej skutkiem oddziaływania steatralizowanych form tej religii, a nie mistycznej, indywidualnej komunikacji z Bogiem, co znakomicie uchwycił Reymont.

Funkcje tamtej kultury religijnej miały zdecydowanie pragmatyczny charakter, jej kształt był odbiciem charakterystycznych dla wsi polskiej formalnych i nieformalnych więzi społecznych, miała ona charakter z b i o r o w y, kultura ta służyła przede wszystkim integracji społeczności wiejskiej i była uboga w treści doktrynalne. Budowała się w formach ułatwiających recepcję religii: widowiskowość i spektakularność z wyraźną domieszką elementu magicznego, naiwny sensualizm, naiwna „ikoniczność” z kultem świętych obrazów, pragmatyczna intencjonalność pielgrzymek do miejsc świętych i td.

Tak naprawdę odpowiedzi współczesnych uczniów na pytania o skład Trójcy św. nie powinny więc zaskakiwać. Niemal wszyscyśmy z chłopstwa, trwamy w pewnych starych sposobach myślenia i zachowania i na co dzień pragmatycznie konkretyzujemy sobie elementy doktryny. Jezus w wyobrażeniach ludowych był wędrownikiem, który niczym Harun al. Raszyd przechadzał się pośród zwykłych śmiertelników, reagując na krzywdy ludzkie; w cudowny sposób interweniując, był obrońcą uciśnionych, podobną rolę spełniała Matka Boska, utożsamiana z dobrą panienką ze dworu, która stała się obrończynią, pośredniczką i działała w imieniu pokrzywdzonych, słabszych.

Jeśli zatem jeszcze dzisiaj jesteśmy świadkami sporu, która z „Matek Boskich” jest „lepsza”, ta z Częstochowy czy ta z Piekar lub ta z Lichenia, to mamy do czynienia wyłącznie z powtórką z historii, podobnie jest z „nowymi” cudami – na pokładzie Boeinga lub w Sokółce.

Prawdę powiedziawszy, z perspektywy tradycyjnej kultury religijnej wsi (lecz również z pespektywy „dzikich” i egzotycznych społeczności i kultur „ewangelizowanych” przez Kościół w Ameryce lub Afryce) historia Kościoła katolickiego jawi się jako historia klęsk doktrynalnych. Lud wiejski brał sprawy w swoje ręce, a proboszcz, organista, o ile chcieli zachować autorytet musieli się dostosować do stworzonej przez lud religijnej obyczajowości. Ta „łatwość” w przystosowywaniu Kościoła do określonych warunków społecznych i kulturowych w różnych rejonach świata wymuszała konkretna praktyka (misyjna, ewangelizacyjna), tę zaś stymulowała zwyczajna konieczność. Czasem to właśnie świadomość (społeczna) daje rację jakiemuś bytowi. Niektórzy w związku z tym mówią o mądrości Kościoła. Inni o swoistej hipokryzji.

Religia, a ściślej stosunek do religii był też podstawą budowania szczególnych więzi parafialnych i „około kościelnych” w miastach. Role tych więzi np. w okresie PRL dobrze opisują prace badawcze socjologa religii prof. R. Ciupaka (badacza postponowanego dzisiaj). Były to z wielu względów więzi nadzwyczaj cenne, niekoniecznie tylko w okresie stanu wojennego. Wprowadzenie katechezy do szkół zapoczątkowało proces niszczenia owych więzi, a pogłębiają i przyspieszają go polityczne ambicje wielu przedstawicieli kleru, pycha, buta, kolące oczy wyznawców bogactwo duchownych i „inne błędy oraz wypaczenia”. Także w tradycyjnie katolickiej Polsce ewidentnie następuje proces sekularyzacji i desakralizacji. Socjolog religii prof. J. Baniak mówi o zauważalnym dzisiaj wyprowadzaniu religii z kultu (por. ciekawy artykuł J. Podgórskiej i A. Czapli „Msza za świeckie państwo”, „Polityka”
2011 nr 45). Wydaje się jednak, że tak naprawdę jesteśmy świadkami procesu społeczno-kulturowego zapoczątkowanego już dawno, a przerwanego przez II wojnę światową i – paradoksalnie – okres PRL oraz (zwłaszcza) stanu wojennego.

Świat zdecydowanie przyspieszył, skomplikował się – mądrości i umiejętności przystosowania się do warunków w Kościele coraz mniej. „Totalitarne” ambicje wielu hierarchów kościelnych wywołują dzisiaj „śmiech na sali” albo wyzwalają zwykłą ludzką złość. Ruch Palikota, bez względu na to, czy przetrwa jako byt polityczny, przyspieszy kulturową przemianę albo i obyczajowo-światopoglądową polską rewolucję. Nawet tradycyjny lud polski nie był przecież absolutnie pokorny wobec nauk Kościoła i kleru, buntował się zawsze, gdy druga strona nie szanowała pewnych reguł gry.

Widzę w tym wszystkim szanse dla …Kościoła katolickiego, potencjalne źródło przyszłej jego siły (czysto duchowej!). Pod warunkiem, że jego hierarchowie zrezygnują z ambicji totalitarnych, jeśli najważniejszym argumentem przestanie być argument ilościowy (chociażby te 95% rzekomych katolików w Polsce), a ważna stanie się jakość wiary, zarówno kleru, jak i ludzi deklarujących się jako wierzący. Dzisiaj zdają się „procentowo” przeważać wśród wierzących ludzie niby wierni, ale stosunkowo mierni, gdy stopień przyswojenia nauki kościelnej mamy na uwadze.

Rację ma Maria Bogda pisząc o konieczności jakościowej poprawy katechezy szkolnej. Może jednak nie w murach szkoły. Niechże ci z młodych, którzy naprawdę chcą tej nauki, pofatygują się do parafii. Wiedzę, którą zdobywamy z większym trudem, bardziej sobie cenimy. Księża i katecheci niechby dali dobry przykład. Po raz ostatni katechetę szkolnego z książka w ręku widziałem jakieś dziesięć lat temu: czytał ukradkiem na tzw. radzie pedagogicznej jakąś zimową sagę skandynawską. Wzbudził po dwakroć mój szacunek, bo primo, nie wyłgał się jak większość katechetów z wielogodzinnego i nudnego posiedzenia pod pretekstem pogrzebu (pogrzeb to katechetyczny „paluszek i główka”), secundo, czytał prawdziwą książkę.

Jednak tak naprawdę wyplenienie ignorancji religijnej jest możliwe tylko wtedy, gdy „religię zbiorowości” zastąpi „religia indywidualna”, indywidualna rozmowa z Bogiem. Wielka aktorka Krystyna Janda, oburzona z powodu restrykcji Kościoła wobec ks. Bonieckiego, zapowiedziała wystąpienie z Kościoła, ale zastrzegła, że nie rezygnuje z religii. Taki sposób myślenia jest dzisiaj z wielu powodów coraz bardziej rozpowszechniony. Indywidualizm religijny wcale nie musi oznaczać negacji uczestnictwa we wspólnych, w murach kościołów, praktykach i rytuałach religijnych. Póki co, Kościół tępi indywidualizm, hm… boi się indywidualistów.

A wypowiedź Wildsteina? Intelektualista ten daje popis swoistej ignorancji w kwestiach religii, religijności ludowej, co jest mniej ważne, bo niestety obraża przy tym zarówno rozmodlone na modłę ludową babiny, jak i inteligentów. Wildstein to publicystyczny „kuzyn” Dorna atakującego „wykształciuchów”.

Informacje o Michał Waliński

b. folklorysta, b. belfer, b. organizator, b. redaktor, b. wydawca, b. niemowlę, b. turysta; kochał wiele, kochał wielu, kocha wiele, kocha wielu; czasem świnia, czasem dobry człowiek, czyli świnia, ale dobry człowiek (prawie Gogol); żyje po przygodzie z rakiem (diagnoza lipiec 2009 r.) i konsekwencjami tej przygody; śledzi, analizuje i komentuje obyczajowość współczesnych Polaków; czasem uderza w klawisze filozoficzne, czasem w ironiczne, czasem liryczne, rzadziej epickie; lubi gotować, lubi fotografować; lubi czytać i pisać, lubi kino, filmy i teatr (od dawna za względu na okoliczności tylko w TV); lubi surrealizm w sztuce i w ogóle, a więc i polskość; lubi van Steena, Rembrandta, słomkowy kapelusz damy Rubensa, Schielego, impresjonistów, kobiety w swobodnych pozach w malarstwie Tintoretta; kocha M.; kocha miesięcznik "Odra", czyta regularnie "Politykę" i "Wyborczą"; ulubione radia: Dwójka i radia internetowe z muzyką klasyczną, jazzem, fado, flamenco i piosenkę literacką; lubi radio TOK FM, chociaz po godzinie czuje sie ogłuszony nadmiarem sygnałów dźwiękowych i "głosowych"; wierzy w koincydencję etyki i estetyki oraz królewnę Śnieżkę; ateistyczny agnostyk, może agnostyczny ateista; lubi słuchać
Ten wpis został opublikowany w kategorii Uncategorized i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

5 odpowiedzi na „Religijność ludowa. A propos polemiki Marii Bogdy z Bronisławem Wildsteinem

  1. Religijność ludową należy zrozumieć, poznać, żeby móc o niej mówić. Właśnie to niezrozumienie i zła interpretacja sprawiło, że zrodziło się wiele stereotypów „Polak-Katolik”

    Polubienie

    • Bogna Drozdek pisze:

      „Religijnosc ludowa” to termin bardzo nieprecyzyjny (i w zasadzie pleonazm), a przez to mylnie naduzywany – czesto w roli negatywnego stereotypu. I o tym wlasnie traktowal moj przywolany tu tekst – ktory rok pozniej opublikowalam raz jeszcze na blogu w „My Opera” (obecnie przeniesionym na platforme WordPress).

      Religijność ludowa vs. religijna ignorancja


      Niestety, do tej stereotypizacji przyczynily sie takze snobistyczne posuniecia samego Kosciola, zezwalajacego na tworzenie religijnych enklaw srodowiskowych (np. kuriozalnego wg mnie „kosciola srodowisk tworczych”), ktore nieowracalnie rozbily (ludowa wlasnie) integralnosc polskiego katolicyzmu.

      Polubienie

  2. 16Siko15rek pisze:

    O tradycyjnej kulturze polskiego ludu wiejskiego myślę jako folklorysta z sympatią, aczkolwiek to praktycznie już zamknięty rozdiał. I ja w jakiejś mierze byłem wychowywany przez moje babcie w tym duchu. Ba, jako dzieciak byłem zauroczony wieloma jej przejawami i bez przymusu w niej partycypowałem. Dzisiaj wiem, że niewiele miało to wspólnego z przeżyciem stricte religijnym. Religię w okolicach bierzmowania skutecznie obrzydził mi wścibski i nachalny ksiądz w trakcie spowiedzi. Nasze pokolenie (też Marii Bogdy) miało możliwość uczęszczania na katechezę w szkołach w czasach wczesnego Gomułki. To była bardzo prymitywana, obrazko-stereotypowa katecheza. W tamtych czasach czymś naturalnym było w szkołach stosowanie kar fizycznych, np. walenie twardym drewnianym piórnikiem po łapie. Z tej pomocy dydaktycznej próbował korzystać i młody katecheta, aż mu jakaś grupa oddała.Nie miałem możliwości (bo jej też później już nie szukałem), aby w murach kościoła przeżyć rodzaj uczucia numenowego, aczkolwiek zdarzały się w moim świeckim żywocie momenty, o których mógłbym sądzić, że były rodzajem komunikacji z numinosum, tym, co transcendentne.Może jednak tylko tak mi się wydaje, gdy próbuję sobie przypomnieć – tym bardziej że kiedyś zauroczył mnie kiedyś Eliade.Tak czy siak jestem przekonany, że każdy człowiek jest genetycznym homo religiosus, a przeżycie religijne wyraża się psychologicznie zawsze w podobny sposób, bez względu na rodzaj religii. Dlatego nie bardzo wierzę w …ateizm (mogę zanegować istnienie bogów, ale nie mogę zanegować przeżycia religijnego, o czym przkonał się zresztą Wolter na łożu śmierci. Dlatego bardziej zasadna postawą "negeującą" jest moim zdaniem agnostycyzm, który w Polsce, nawet w kręgach ludzi wykształconych, jest niestety prymitywnie rozumiany.Nie neguję możliwości odczuwania numinosum w formach "ludowych", każda forma wydaje się zresztą najmniej istotna poza tym, że to ona w pierwszym rzędzie …przyciąga wiernych do religii.Takie "wojny o krzyż", obecność duchownych na świeckich uroczystościach wydają mi się wynaturzaniem formy i religii na pewno nie służą.Maria i Krzystof są zgodni co do tego, że religie dzisiaj przestały być sferą duchowości. W dużej mierze tak jest. W XXI wieku mamy do czynienia nie tyle z renesansem postaw religijnych, co z ekspansją wszelkich irracjonalizmów, które jednakowoż nic wspólnego ze znanym powiedzeniem "Wierzę, bo to absurd" nie mają. W tym zalewie irracjonalizmu wszystko miesza się ze wszystkim i Europa wzoruje się w tym wypadku na Ameryce.Religioznawstwo w szkole – oczywiście – nie powinno sprowadzać się do apologezy jednej rekligii. Powinno dawać uczniowi elementarna i obiektywną wiedze o rfeligiach.Biblia? Dla mnie jest przede wszystkim ogromnym zbiorem tekstów kultury… i mam nadzieję, że tak ją traktując, nie obrażam nikogo i nie czynię zmachu na "wartości".Tyle pośpiesznych uwag. Na więcej mnie w tej chwili nie stać.Pozdrawiam Was serdecznie.

    Polubienie

  3. anonymous pisze:

    Krzysztof Laskowski writes:Panie Profesorze,Sporo trafnych uwag, z którymi się zgadzam, np. z krytyką religijności bezrefleksyjnej i nieznajomością Biblii wśród ludzi nazywających się wiernymi (to zjawisko powszechne i poza Polską), z przeniesieniem religijności chłopskiej do miast, z problemem szkolnej katechezy jako lekcji ewangelizacji czy religioznawstwa (analogiczny problem zauważyłem, gdy spotkałem się z rówieśnikami z Turcji, mającymi, a jakże, lekcje islamizacji czy religioznawstwa), choć uważam się za konserwatyzującego.Niedawno dostrzegłem poważny problem z religioznawstwem, które można uprawiać jako apologetykę wybranego wyznania albo jako badanie oparte na dowodach. Nie wiedzą ludzie w Polsce, nawet antyklerykałowie twardzi i nieprzejednani, do czego badacze od XIX wieku doszli w krytyce tekstu biblijnego i w dziedzinach z nią związanych, np. archeologii czy kulturoznawstwie. Atoli zapoznałem się z poglądami takich postaci jak Ferdinand Christian Baur, Bruno Bauer, Walter Bauer, Willem Christiaan van Manen, Margaret Barker, Robert Eisenman, George Albert Wells czy Robert M. Price i dochodzę do wniosku, że Pismo zawiera więcej zagadek, niż filozofom się śniło. Np. powstaje zasadnicza wątpliwość, czy Stary Testament, a i Nowy też, można traktować jak źródło historyczne. Niektórzy podają całkiem poważne argumenty przeczące istnieniu Jezusa. W tych warunkach rzetelne religioznawstwo powoduje podobne trudności jak katecheza.Serdeczne pozdrowienia

    Polubienie

  4. iambogna pisze:

    Ciesze sie, ze tak Cie zainspirowal moj lakoniczny wpis (i wciaz mam nadzeje, ze skomentujesz ten z 1 listopada – na interesujacy Cie temat literackiej ironii.)Wlasciwie to chcialam napisac cos bardziej konstruktywnego o tzw. religijnosci ludowej (ktora wcale nie musi byc obca intelektualistom, vide Jan Pawel II) jako o – zanikajacej, niestety – formie duchowej wrazliwosci. Chodzi mi o zdolnosc przezywania rytualu jako czegos rzeczywistego, a nie tylko szacownie tradycyjnego czy symbolicznego. Problem w tym, ze ja sama juz tego nie potrafie, podobnie jak wiekszosc moich rowiesnikow i ludzi od nas mlodszych – niezaleznie od poziomu ogolnego wyksztalcenia, w tym takze wiedzy na temat religii. Nie jestem nawet pewna, czy potrafia to dzisiejsi duchowni – co przeciez jest warunkiem ich kaplanstwa – w takim razie byliby juz tylko skansenowymi przebierancami. Jest to – spiesze wyjasnic – diagnoza nie tyle "choroby", co nieuniknionego stadium, w ktorym byc moze znalazla sie religia takze w Polsce (na Zachodzie od dawna mowi sie o epoce "postreligijnej"). Mimowolna diagnoza Wildsteina moze byc wiec o tyle trafna, ze religijna tradycja nie jest juz ciagloscia, lecz jej antyteza, ze innymi slowy, jej zywotna funkcja sie wyczerpala i religijnosc przestala byc synonimem duchowosci. A to oznacza, ze brak jej wlasnie owej pogardzanej przez Wildsteina glebi, niekoniecznie "wysoko" intelektualnej (jak znajomosc Mouniera i Niebuhra), ale na pewno hermeneutycznie rozumiejacej. I wlasnie tak pomyslana katecheza moglaby okazac sie naprawde atrakcyjna – zarowno dla umyslowo chlonnych nastolatkow, jak i dla ich – nekanych religijnymi wapliwosciami – rodzicow i dziadkow. To, czy odbywalaby sie w szkole, czy w ramach koscielnej aktywnosci, jest juz sprawa drugorzedna, co nie znaczy, ze obojetna.Masz niewatpliwie racje, ze w szkolnych programach nauczania powinno sie znalezc religioznawstwo. Jednak nie jako alternatywa dla katechezy, bo to automatycznie oznacza metodologiczny konflikt i zaczynaja sie przyslowiowe "schody" – naukowego obiektywizmu, do ktorego religia nie powinna byc ani zobowiazana, ani tym bardziej aspirujaca. Co nie jest rownoznaczne z subiektywizmem. Ani z zadnym innym "izmem" – legalizmem, fundamentalizmem, liberalizmem, kolektywizmem, indywidualizmem etc. – czyli tym wszystkim, co sw. Pawel nazywa "zabijajaca [Ducha] litera".

    Polubienie

Dodaj komentarz