„Kuchenne rewolucje”, czyli Magda Gessler obnaża mentalność polską

Ostatnimi czasy w telewizji mało co oglądam. Dwa świetne seriale polskie („Ranczo” i „O mnie się nie martw”). Trzeci, chociaż uwielbiam Agatę Kuleszę („Krew z krwi”) – przeszacowany. Od 2009 roku, kiedy los, poprzez chorobę, podarował mi mnóstwo wolnego czasu, zanurzyłem się głęboko w świat lektur, wybitnych, dobrych i przeciętnych filmów w TV, muzyki, przede wszystkim klasycznej, przede wszystkim barokowej, świat radia i wybranych gazet. A także w świat …kuchni.

Nie ma nic za darmo, zawsze jest coś za coś. Czasu wolnego coraz więcej, jednak kosztem prawie totalnego fizycznego „ubezwłasnowolnienia”. Ciągnie człowieka do coraz bardziej zielonego świata, tę porę roku lubię najbardziej i jej co roku głównie wypatruję, a tu nic, nie wyjdziesz z domu, siedź więc w domu polub ból i bądź zadowolony, że żyjesz.

Być może z tego powodu nastąpił przesyt kulturą, znudzenie. Nie, nie mogę powiedzieć że oferta telewizji jest beznadziejna, książki są coraz gorsze, a muzyka słuchana w nadmiarze – powszednieje i nudzi. Jednak gdy zaczyna się czytać, śledzić, słuchać bezrefleksyjnie, apatycznie, bez serca, to znak „przesytu niedzieli”, jakby powiedział Norwid. „Prawice” od dawna „obrzękły”, chociaż niekoniecznie od „klaskania”. „Znudzony pieśnią, lud wołał o czyny…” „Lud woła…” „Lud” to w tym wypadku ja. „Lud – ja” nie domaga się czynów od innych, sam chciałby działać i czynić, a niewiele może, chociaż na przykład ucieczka od polityki w mediach i gazetach okazuje się niezłym wyborem, byle tylko bardziej konsekwentnym. Namiętny niegdyś pożeracz gazet i czasopism przemienił się w beznamiętnego przeglądacza „Polityki”.

Za to ludzie są interesujący, także wtedy, gdy są zupełnie nieinteresujący. Do seriali dokumentalnych w „Polsacie” typu „Pamiętniki z wakacji”, „Trudne sprawy”, „Dlaczego ja?”, a zwłaszcza „Malanowski” jeszcze nie dorosłem, dla mnie to ciągle za wysoki poziom intelektualny, obcuję tedy z „Ugotowanymi” oraz „Kuchennymi rewolucjami”, także ich wersjami brytyjskimi, amerykańskimi lub południowoafrykańskimi.

Ciekawą rzeczą jest porównywanie zachowań przy stole przedstawicieli różnych nacji. Np. „Ugotowani” brytyjscy są bardziej spontaniczni, bezpośredni i łatwiej nawiązują kontakt aniżeli polscy, a przy tym są niesłychanie „kolorowi”. Potrafią lepiej się bawić, śpiewać, żartować, aczkolwiek dobra zabawa oznacza zazwyczaj po prostu ekstremalny luz, a żartowanie – częstokroć mało wybredny, slapstikowy humor. W każdym razie odnoszę wrażenie, że są bardziej sobą, szczerzy. Polacy zaś  – jacyś „spięci” tacy, pozują, zachowują się sztucznie, grają pewne upatrzone i z jakichś powodów pożądane przez nich role. Krótko mówiąc, trącą na wiorstę Gombrowiczowską „gębą”. U Brytyjczyków jakby więcej „synczyzny”, tolerancji, otwartości – u Polaków zdecydowanie więcej kompleksów i gestów „na pokaz”. Polak nie powie głośno, że jedzenie przypomina mu „wymiociny” (ulubione porównanie Brytyjczyków), ale co sobie złego pomyśli, to zwykle powie …w konspiracji, na ucho. Nawet gdy zauważy włos w daniu.

W tym miejscu chciałbym jednak pokusić się o kilka refleksji na temat „Kuchennych rewolucji” – programu Magdy Gessler, polskiej wersji znanego programu Gordona Ramseya. Owszem, byłem raz czy drugi nieco uszczypliwy wobec znanej kuchmistrzyni, jednak muszę przyznać, że doceniam nie tylko telewizyjne jej talenty. Doceniam też fakt, że z czasem coraz mniej w „Rewolucjach” przekleństw. W tym wypadku mniej może interesują mnie tajniki sztuki kulinarnej, a bardziej inne ciekawe sprawy, które wychodzą na jaw wokół restauracyjnej kuchni, gdy kuchnią tą potrząśnie Gessler.

Można przyjąć, zdając sobie sprawę ze sporego uproszczenia, że występujący w „Rewolucjach” Gessler właściciele restauracji, szefowie ich kuchni, kucharze i personel stanowią „próbkę reprezentatywną” dla postaw i zachowań Polek i Polaków. Zdarzają się tu ludzie z wyższym wykształceniem, po maturze, po zawodówce (rzadko gastronomicznej) czy praktycznie bez żadnego wykształcenia, lecz dysponujący odpowiednim kapitałem początkowym potrzebnym do założenia interesu. Przeważają kobiety. Są ludzie starsi, w średnim wieku i zupełnie młodzi, którzy interes otrzymali w prezencie od rodziców. Zdarzają się tu osobnicy o wysokim stopniu inteligencji (częściej kobiety aniżeli mężczyźni), ludzie z przeciętną inteligencją albo też – zjawisko częste – ludzie umysłowo toporni, „nielotni”, nierozumiejący najprostszych poleceń. Jedni są podatni na sugestie, ale – nadzwyczaj często – są to osoby krnąbrne, podkreślające swoją rzekomą „niezależność”, czasem indywidualiści – częściej w złym niż w dobrym znaczeniu tego słowa. Dysponują różnym poziomem ogłady kulturalnej – od osób nadprzeciętnie miłych i obytych w savoir-vivre po typy prymitywne, aroganckie, by nie powiedzieć kompletnych chamów, przekonanych w dodatku o swojej „wyższości” i „zawodowych” kompetencjach. Bardzo rzadko bohaterowie programów zaliczyli w przeszłości jakiś staż kulinarny, na przykład za granicą, najczęściej założenie lokalu, knajpy, restauracji, pizzerii bywa kwestią przypadku, sposobem na życie i bynajmniej nie zamiłowanie do sztuki kulinarnej nimi kierowało i kieruje. Równie dobrze mogliby założyć jakiś zakład rzemieślniczy lub małą firmę. W wielu wypadkach prowadzenie lokalu jest interesem rodzinnym. Zdarza się, rzadko, głównie w przypadku par małżeńskich, że jeden z właścicieli, raczej on, jest obcokrajowcem.

Magda Gessler jest nie tylko dobrym kucharzem, ale też niezłym psychologiem. Do programu zgłaszają się właściciele knajp i lokali na minusie finansowym, często bliscy bankructwa, rzadziej ci, którzy korzystając z jej rad, chcieliby udoskonalić własną kuchnię, a tym samym poprawić knajpiany interes. Na ogół kontakt celebrytki kulinarnej z kolejnymi restauratorami zaczyna od znalezienie od klucza psychologicznego, który pomógłby „otworzyć” zainteresowane osoby i nakłonić je do pozytywnego działania, co w olbrzymiej liczbie przypadków oznacza całkowitą zmianę obyczajów właścicieli, szefów kuchni i personelu. Celowe prowokacje ze strony Magdy Gessler i „walenie” przez nią prawdy prosto w twarz sprawiają, że szybko ujawniają się te ukrywane, wstydliwe cechy osobowe bohaterów. Proces „ujarzmiania” najbardziej krnąbrnych osobników trwa zwykle długo. Zgodnie z formułą programu „rewolucje” w większości lokali gastronomicznych kończą się happy endem, nawet najbardziej toporni właściciele „łapią” rudymenta idei wszczepianych przez Gessler, jednakże bardzo rzadko ponowna, „kontrolna”, wizyta w knajpie kończy się wystawieniem najwyższej noty i wyzwala szczery jej entuzjazm. Częściej osiągnięcia są tylko ledwie zadowalające lub bardzo mierne, nierzadko restauratorzy wracają, o zgrozo, do starych nawyków, nie uzyskując „certyfikatu” pani Magdy, co może dziwić, bo Gessler jest niewątpliwym autorytetem, zna się na rzeczy, widownia programów jest wielomilionowa i sukces „rewolucji” przekłada się na większe zyski.

Co przede wszystkim rzuca się w oczy? Fakt, że znaczna część „restauratorów” została nimi z przypadku, ba, wielu nie zna się na kuchni, już nie mówiąc o zamiłowaniu do sztuki kulinarnej. Zdają się na przypadkowych często szefów kuchni i w zasadzie nie ingerują w ich robotę, bywa, że jej w ogóle nie kontrolują, podobnie jak pozostałego personelu.

Mieli gotówkę (niejednokrotnie poważną sumę), postanowili „zainwestować”. Traf chciał, że na jadłodajnię. Wynajęli czy kupili lokal, skompletowali przypadkową załogę i spoczęli na laurach, bo wszakże ludzie jeść muszą, więc interes będzie sam się kręcił. Tymczasem ów „interes” trzeba ciągle zasilać zastrzykami świeżej gotówki, interes z jakichś powodów się nie opłaca, do interesu się dopłaca. Taka sytuacja bynajmniej nie daje tym ludziom do myślenia, nie wyzwala inicjatywy, chęci zmian, szukają więc pomocy na zewnątrz.

Regułą jest otwieranie lokalu bez wstępnego rozeznania, czy lokalizacja jest właściwa. Na przykład restauracja powstaje w okolicy, gdzie działa ileś tam podobnych lokali, a niektóre z nich słyną z dobrej kuchni. „Nuworyszy” gastronomicznych na ogół zupełnie nie interesuje, co polecają konkurenci, dlaczego do ich lokali walą tabuny gości, a u nich przez miesiące lub lata jest pusto.

Wiele z tych kulinarnych biznesów to interesy „rodzinne”. Zatrudnienie członków rodziny obniża podobno koszty – tak przynajmniej deklarują właściciele. W praktyce okazuje się, że jest to raczej wishful thinking. Regułą są kłótnie, spory i niesnaski między członkami rodziny, nierzadko otwarte konflikty (mąż – żona, ojciec – syn, teściowa – synowa). Dla przykładu: synowa ma interesujące pomysły na uzdrowienie upadającej knajpki, choć nie aspiruje bynajmniej do prawa własności, jednak ambicją teściowej jest nie dopuścić jej do głosu. Mąż i teść znajduje się między młotem a kowadłem, lokal jest bliski bankructwa, głupia ambicja topornej umysłowo i fizycznie „damulki” wygrywa z racjonalnym myśleniem. Nawet spa, do którego wysyła ją Gessler, nie pomaga w transformacji babsztyla.

Nierzadko rodzice kupują lokal w prezencie dzieciom, traktując to jako rodzaj ich zabezpieczenia. Bywa, że obdarowany w ten sposób syn/córka nie wykazuje żadnych inklinacji kulinarnych, nie interesuje się w ogóle knajpką, staje się właścicielem i zarządcą z przymusu. Czasem przeciwnie, wykazuje duże „ambicje”, lecz jest totalnym ignorantem, megalomanem i człowiekiem nader leniwym, stając się obiektem prześmiewek i drwin personelu. Zdarza się, że hojni rodzice starają się trzymać rękę na pulsie, nie tolerując racjonalnych propozycji uzdrowienia funkcjonowania lokalu zgłaszanych przez „obdarowanych”. Nie da się ukryć, że obraz polskiej rodziny w „Kuchennych rewolucjach” daleki jest od ideału.

Pierwsze wrażenie po przekroczeniu progu lokalu na ogół jest niekorzystne. Wystrój przybytku świadczy o niewybrednych gustach estetycznych właścicieli. Fatalne rozplanowanie wnętrz, nigdy lub rzadko wietrzone pomieszczenia, zaduch lub smród kuchenny (jak kto woli), brak klimatyzacji, no i wszechwładny kicz na ścianach, na stolikach, w barze etc., co specjalnie nie dziwi w kraju wielu tysięcy kiczowatych pomników Jana Pawła II i innych przejawów szmiry. Częstokroć Magdzie Gessler trudniej jest dokonać w wizytowanym miejscu rewolucji estetycznej niż kulinarnej. Nazwy lokali udziwnione …ni z gruszki, ni z pietruszki, nijak się mają do oferowanego menu czy wystroju.

Wrażenie drugie – po dokładniejszym rozejrzeniu się po restauracyjnych pomieszczeniach, a zwłaszcza kuchni: brud, wszechwładny, odkładający się przez miesiące i lata, odrażający brud. W kuchni – bardzo tłusty brud, który z powodzeniem można kroić nożem. Karaluchy i inne robactwo. Pleśń, zgnilizna. Niemyte albo źle myte patelnie i gary, oblepione skorupą zakonserwowanego przez ogień z palników brudu, niemiłosiernie brudne kuchenki, piekarniki, lodówki etc. Rzecz jasna, brudu jest szczególnie dużo w miejscach teoretycznie „niewidocznych” – w wentylatorach, na wysokich półkach, na okapach kuchennych itp. Ale także pod sofami, w bibelotach zdobiących salę restauracyjną.

Niezrozumiały jest fakt, że cały ten brud oczekuje sobie spokojnie na pierwszą wizytę Gessler; właściciele zapraszają ją z własnej nieprzymuszonej woli, można założyć, że wiedzą z dotychczasowych programów, jak zwykła postępować celebrytka i nie czynią najmniejszego wysiłku, aby przynajmniej trochę popracować nad czystością. Walka z brudem wydaje się być czymś poniżej godności właścicieli, kucharzy czy kelnerów. Odnosi się wrażenie, że wielu domorosłym gastronomom brud nie kojarzy się z poczuciem wstydu, zwykłej przyzwoitości, nie mówiąc o uczciwości wobec konsumentów. Brud w lokalu często kontrastuje ze schludnym wyglądem i modnymi ciuchami właściciela, aczkolwiek typowy widok, to widok bossa w remizowym czarnym garniturku, rozchełstanej białej koszuli, białych tenisówkach i z wypomadowaną fryzurką a la późny, opasły Elvis Presley.

Jeśli w tak wielu odsłonach „Kuchennych rewolucji” pojawia się problem brudu, a przecież do telewizji trafia ledwie promil działających w kraju lokali, to jak jest w polskiej rzeczywistości gastronomicznej ukrytej przez okiem kamery? Obserwowane knajpy podtrzymują wielowiekową niechlubną tradycji polskiego brudu, polskiego zamiłowania do nieporządku i bałaganu. Brud najwyraźniej mieści się w rodzimej normie przyzwoitości, jest w takim stopniu akceptowany i tolerowany, że staje się niewidoczny dla oczu. A wszakże najważniejsze dla oczu i zmysłu powonienia jest to, co niewidoczne dla oczu i nosa (niech mi ks. J. Twardowski wybaczy tę parafrazę). Owszem, zdarzają się w „Kuchennych rewolucjach” restauracje lśniące czystością i pełne estetycznego ładu, świadczące o wybornym smaku restauratorów, lecz są to doprawdy rzadkie wyjątki.

Czym nas karmią? Prawdę powiedziawszy, po obejrzeniu kilku programów Magdy Gessler człowiekowi odechciewa się jedzenia w restauracjach. Wynika z tych programów, że zdecydowaną przewagę mają dania z mrożonek, „zleżałe” i odgrzewane. Stosunkowo niewinnym zwyczajem jest podawanie rozgotowanych ziemniaków przetrzymywanych godzinami w gorącej, gęstej od skrobi wodzie w wielkim garze na kuchni. Inny niewinny grzeszek to wkładanie ryby w panierce na zimny olej – niech się bidulka smaży. Mało wybrednemu konsumentowi to pewnie nie przeszkadza. Z prawdziwym kryminałem spotykamy się za to w lodówkach, zamrażalnikach czy chłodniach. Nieopisane, niedatowane, przed miesiącami przygotowane dania, produkty przeterminowane o miesiące czy lata, nieopakowane mięso, jaja lub ryby spoczywające obok siebie, produkty na wpół rozmrożone/zamrożone, nadwyrężona jadem czasu kiełbasa, ociekające zgnilizną ryby – niezwykłe bogactwo produktów stanowiących potencjalne dania podawane klientowi. Wszystko to urąga podstawowym zasadom higieny i bezpieczeństwu konsumenta. Trudno się dziwić, że Polską kuchnię, zwłaszcza w sezonie letnim i w sezonie na pierwsze komunie i wesela nęka plaga gronkowca. Dodam, że mycie rąk  jest zabiegiem niewidocznym w „Kuchennych rewolucjach”, a co drugi/druga kuchcik ma aparycję totalnego flejtucha. Można się zastanawiać, czy i w jaki sposób polskie knajpy kontrolują właściwe instytucje, np. Sanepid?

Dla większości restauratorów, nawet w sezonie, nie istnieje coś takiego, jak świeże warzywa i owoce kupowane na targu, jaja z hodowli wolno wybiegowych, lokalne wyroby mięsne, sery, nabiał, runo leśne  – także w rejonach, które słyną z tradycji kulinarnych. Ponadto do wyjątków należą restauracje, gdzie większość dań przygotowuje się dopiero po ich zamówieniu przez konsumenta. Preferuje się, dla własnej wygody, dania odgrzane, wczorajsze albo zamrożone w bliżej nieokreślonej przeszłości. Makaron do włoskich pasta gotuje się już rano, żeby sobie poczekał na klienta. Bardzo wielu właścicieli nie jest w stanie udzielić odpowiedzi na pytanie, z jakich składników przygotowana została potrawa, tego nie wiedzą także kelnerzy, niejednokrotnie podaje się zakupione w sklepach i hurtowniach fabrycznie przygotowane „gotowce”. W dobie ekspansji sosów z torebek i słoików czymś egzotycznym jest przygotowywanie owych sosów własnoręcznie, ze świeżych i nie skażonych chemią składników.

Powszechna jest nie tylko kulinarna, ale gastronomiczna niekompetencja właścicieli, nie znają oni podstawowych zasad prowadzenia restauracji, od rachunku ekonomicznego począwszy. Na ten temat trzeba mieć fachową, ogromną wiedzę, którą ostatecznie można samemu zdobyć, lecz dla bohaterów „Kuchennych rewolucji” zasadą jest niechęć do samokształcenia, podnoszenia kompetencji, nauki. I do myślenia innowacyjnego. Uciekają od pracy, w praktyce nic nie robią w tym kierunku, aby odnieść sukces. Są gnuśni, apatyczni, tkwią w marazmie, obwiniając za niepowodzenia los lub innych ludzi, rzadko albo z trudem potrafią przyznać się do własnych błędów. Stanowią oni dla mnie psychologiczną zagadkę: włożyli i wkładają w interes ogromne pieniądze i jakby nie chcą zarabiać. Nie chce im się chcieć. Owszem, są wyjątki, na przykład właścicielki robiące wybitną, twórczą kuchnię, którym z jakichś względów interes wyhamował, na tyle jednak inteligentne, że „chwytają w lot” rady Magdy Gessler, obracają je w czyn, mają sporo własnej inwencji kulinarnej i zaczynają wychodzić na prostą. Skądinąd, dobra polska kuchnia kobietami stoi, niejednokrotnie ratunkiem dla więdnącego biznesu okazują się być niewiasty bez zawodowego wykształcenia, które jednak potrafią gotować „po domowemu”, a tajemnice lepienia pierogów i inne wyssały z mlekiem matki.

W zachowaniach bohaterów ogromnej większości „Kuchennych rewolucji” powtarza się jak mantra jeden wątek: nieumiejętność pracy zespołowej. Bardzo często brak tu lidera, co dziwi tym bardziej, gdy takim liderem nie jest ani właściciel, ani szef kuchni. „Zespół” w takiej restauracji to konglomerat ludzi przypadkowych lub przedstawicieli rodzinnego klanu, z których każdy chodzi własną drogą, czyli de facto markuje robotę. I w tym wypadku mamy do czynienia z pewnymi zagadkami psychologicznymi. Jak to jest możliwe, że właściciel, dokładający ciągle pieniądze do swojego biznesu, toleruje przez miesiące czy lata leniwego fizycznie i umysłowo kucharza, który przygotowanymi daniami odstrasza potencjalnych klientów (a przy tym nie jest członkiem rodziny), jak również toleruje leniwą i ospałą załogę, także w sytuacji, gdy w lokalu jest brudno i śmierdzi? Albo sytuacja, kiedy mąż przez lata pracuje za granicą, by dosyłać pieniądze żonie, dla której pizzeria jest nieudolnie zarządzaną fanaberią? W dodatku kobieta ma do niego nieustannie pretensje, iż …zaniedbuje rodzinę i syna? W wielu knajpach zamiast zespołu mamy do czynienia z ludźmi, których domeną są intrygi, plotkarstwo, kłótnie. Zdarza się niejednokrotnie, zwłaszcza gdy biznes prowadzi klan rodzinny, że kilkoro ludzi aspiruje do liderowania, tym gorzej dla interesu. Nawet w niewielkich lokalikach, w których pracuje kilkoro ludzi, działają jakieś tajemnicze „układy”.

Restauracja, choćby mała, a zwłaszcza jej serce, czyli kuchnia restauracyjna, to miejsce, gdzie bez umiejętności pracy zespołowej i bez lidera z autorytetem sukces nie jest możliwy. Jest to miejsce o tyle wyjątkowe, że liczą się tu nie tylko kompetencje zawodowe, inteligencja, praca nad sobą oraz świadomość, że jest to także ciężka fizyczna robota. Dobry kucharz to ktoś, kto lubi to, co robi. Najlepsze zespoły są to zespoły, w których każdy zaliczył, na różnych praktykach i stażach, wszystkie etapy kariery kulinarnej, od zmywaka poczynając. Brak ambicji zawodowych i zamiłowania do pracy, a ta cecha rzuca się w oczy w programach Magdy Gessler, powinien w praktyce eliminować człowieka z zawodu. Niewątpliwie jednak trudno jest zwolnić z pracy własną żonę, męża, dziecko czy pociotka. Zastanawia milcząca tolerancja, nawet aprobata, właścicieli dla lenistwa i niekompetencji załogi, aczkolwiek być może staje się to zrozumiałe w wypadku takoż leniwego i gnuśnego właściciela, dla którego własna restauracja jest wyborem z przypadku. Czy taki człowiek jest zdolny do właściwego doboru załogi?

Zastanawiająca jest kwestia absolutnego nieraz braku dystansu do siebie, umiejętności krytycznej analizy i oceny skrzeczącej rzeczywistości. Zasadą jest trwanie w poczuciu niemożności, brudzie i niechlujstwie, brak inicjatywy, obrona pozycji, które już dawno zostały utracone, zrzucanie winy za kryzys na innych. Idzie to w parze, o czym była już mowa, ze zdecydowaną niechęcią do samokształcenia, podnoszenia własnych kwalifikacji, w niektórych przypadkach do uczenia się zawodu od podstaw. W restauracji „włoskiej” nikt nie jest w stanie powiedzieć, co to są anchois, sardele mylą się załodze z serdelkami. Bardziej lotna barmanka odkrywa, że można rzecz sprawdzić w Internecie. Tak przy okazji, Internet jako źródło wiedzy kulinarnej odkrywany jest dopiero w obecności Magdy Gessler.

W Polsce powoli, lecz wyraźnie przybywa ludzi jadających „na mieście” przynajmniej kilka razy w tygodniu. Można przypuszczać, że będzie rosła liczba lokali gastronomicznych. Można też zakładać, że wiele z nich, uruchomionych za ciężkie pieniądze, splajtuje wkrótce po otwarciu. Znawcy powiadają, że systematycznie wzrasta poziom rodzimej sztuki kulinarnej, chwalimy się jedną gwiazdką Michelin, podobno szykują się następne. W dodatku od paru lat mamy do czynienia z modę na gotowanie, programy kulinarne w telewizji przyciągają wielomilionowa widownię. Wielu polskich kuchmistrzów funkcjonuje także w charakterze celebrytów. Niewątpliwie ma to swoje pozytywne strony, bo kultura kulinarna jest przecież ważną częścią kultury w ogóle i wiele mówi o charakterze narodu czy społeczeństwa. Wolę Okrasę czy Gessler od Wodzianki lub Siwiec. Te ostatnie żadnych wartości do kultury nie wnoszą.

Kuchnia w lokalach z najwyższej półki w Polsce zbliża się być może do najwyższych standardów europejskich Statystycznie jednak, można domniemywać, przeważają knajpy i jadłodajnie takie, jak te najgorsze w programie Magdy Gessler. Sam program pełni bardzo pożyteczną rolę. Potencjalnych klientów restauracji skłania do refleksji i zachęca do bardziej wnikliwego przyjrzenia się odwiedzanemu lokalowi; pewne szczegóły, związane nie tylko z jedzeniem, wiele mogą podpowiedzieć. Myślących restauratorów, zwłaszcza nowicjuszy, mogą skłonić do krytycznej analizy stanu posiadania oraz zainspirować do pozytywnych zmian.

Jednak nasuwają mi się także bardziej ogólne refleksje. Czy my, Polacy, tacy mniej więcej jesteśmy, jak ci ludzie występujący w „Kuchennych rewolucjach”? Wiele wskazuje na to, że tak. Jesteśmy krajem brudnym, krajem niekoniecznie pachnących czystością ludzi, lubimy brudy zamiatać pod dywan, kochamy bałagan i żywiołową improwizację, która kojarzy nam się z innowacyjnością i oryginalnością. Jesteśmy narodem hipokrytów i indywidualistów, którzy ciągle jeszcze nie wybili się na umiejętność pracy zespołowej i myślenia w kategoriach społecznych, obywatelskich i dlatego raz na pięćdziesiąt lat odnoszą jakiś sukces w piłce kopanej czy siatkowej. Kochamy „szpan” i pozę, udajemy tych, którymi nie jesteśmy, kochamy robić to, do czego nie mamy kwalifikacji, zdolności i zamiłowania, po to chyba tylko, żeby móc ponarzekać. W dodatku święcie wierzymy, że chociaż realne fakty wskazują na coś innego, jesteśmy dobrzy. Świetni! Niby podnosimy poziom wykształcenia, niebawem staniemy się narodem samych magistrów, ale to nasze wykształcenie pozostawia wiele do życzenia, jest wykształceniem „pro forma”, „dla dyplomu”, zdobywanym bez większego przekonania i w przeważającej mierze na gównianych uczelniach.

Zapytajmy zatem: jeśli tak, jak w programach Magdy Gessler wygląda polska przedsiębiorczość w dziedzinie lokali kulinarnych, to jak wygląda owa przedsiębiorczość w innych dziedzinach, w innych biznesach? Czy lepiej? Śmiem wątpić. Owszem, mamy urzędy skarbowe i państwo niekonieczne przyjazne dla małych i „średnich” przedsiębiorców, ich narzekania i żale są częstokroć słuszne, lecz czy tylko to jest przyczyną niepowodzeń i licznych upadłości? Z całą pewnością jesteśmy krajem ludzi wolnych i każdy ma prawo wyrzucać w błoto nawet największe pieniądze (pod warunkiem, że własne).

A może jednak to właśnie owe nasze pospolite grzechy, te zmory polskiej mentalności powodują, że ciągle jesteśmy, wbrew rządowej propagandzie, „do tyłu” i w wielu dyscyplinach okupujemy ostatnie lub przedostatnie miejsca w Europie? Zadawalamy się byle czym, surogatem sukcesu i nie jesteśmy zainteresowani pomnażaniem dobra wspólnego? Bo co prawda, lubimy się dystansować wobec rządzących użyciem zaimka „oni”, jednak ci „oni” to także „my”. Mówi się, że za trzydzieści lat dogonimy poziomem życia państwa Zachodu. Nie mówi się, że przez trzydzieści lat te państwa zapewne pójdą jeszcze bardziej do przodu.

Chyba, że wszystko i wszystkich trafi jakiś jeden wielki szlag, czego nikomu ani sobie nie życzę.

Michał Waliński

25 kwietnia 2015 roku

Informacje o Michał Waliński

b. folklorysta, b. belfer, b. organizator, b. redaktor, b. wydawca, b. niemowlę, b. turysta; kochał wiele, kochał wielu, kocha wiele, kocha wielu; czasem świnia, czasem dobry człowiek, czyli świnia, ale dobry człowiek (prawie Gogol); żyje po przygodzie z rakiem (diagnoza lipiec 2009 r.) i konsekwencjami tej przygody; śledzi, analizuje i komentuje obyczajowość współczesnych Polaków; czasem uderza w klawisze filozoficzne, czasem w ironiczne, czasem liryczne, rzadziej epickie; lubi gotować, lubi fotografować; lubi czytać i pisać, lubi kino, filmy i teatr (od dawna za względu na okoliczności tylko w TV); lubi surrealizm w sztuce i w ogóle, a więc i polskość; lubi van Steena, Rembrandta, słomkowy kapelusz damy Rubensa, Schielego, impresjonistów, kobiety w swobodnych pozach w malarstwie Tintoretta; kocha M.; kocha miesięcznik "Odra", czyta regularnie "Politykę" i "Wyborczą"; ulubione radia: Dwójka i radia internetowe z muzyką klasyczną, jazzem, fado, flamenco i piosenkę literacką; lubi radio TOK FM, chociaz po godzinie czuje sie ogłuszony nadmiarem sygnałów dźwiękowych i "głosowych"; wierzy w koincydencję etyki i estetyki oraz królewnę Śnieżkę; ateistyczny agnostyk, może agnostyczny ateista; lubi słuchać
Ten wpis został opublikowany w kategorii Uncategorized i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz